Krew, pijawki i heroina na kaszel. Tak wyglądała medycyna przed antybiotykami

2025-05-26 18:22

Dawne metody leczenia dziś przyprawiają o dreszcze. Pijawki, rtęć, heroinę czy dym tytoniowy stosowano jako „leki” na wszystko – od kaszlu po reumatyzm. Poznaj najbardziej szokujące terapie w historii medycyny i zobacz, co naprawdę robiono pacjentom, zanim odkryto antybiotyki.

Krew, pijawki i heroina na kaszel. Tak wyglądała medycyna przed antybiotykami
Autor: Domena publiczna - Wikipedia Krew, pijawki i heroina na kaszel. Tak wyglądała medycyna przed antybiotykami

Dawna medycyna obfitowała w kuriozalne i często makabryczne metody leczenia, które dziś budzą grozę lub niedowierzanie. W różnych epokach i kulturach lekarze i uzdrowiciele sięgali po praktyki, które z perspektywy współczesnej nauki wydają się szokujące. Wynikało to z braku zrozumienia chorób i anatomii, wpływu wierzeń magicznych oraz braku nowoczesnych środków leczniczych. Oto kilkanaście przykładów takich praktyk – od starożytności, przez średniowiecze i renesans, po XIX wiek – stosowanych w Europie, Azji, Afryce i obu Amerykach.

Otyłość - choroba, nie wybór. Debata poradnikzdrowie.pl

Upuszczanie krwi (flebotomia)

Jedną z najdłużej stosowanych praktyk medycznych było upuszczanie krwi. Od starożytnego Egiptu i Grecji aż po XIX-wieczną Europę sądzono, że celowe upuszczenie pewnej ilości krwi uleczy rozmaite choroby poprzez przywrócenie równowagi humoralnej organizmu.

W medycynie humoralnej zakładano istnienie czterech “humorów” (cieczy ustrojowych) – krwi, żółci żółtej, czarnej i flegmy – a nadmiar lub niedobór któregoś z nich miał powodować chorobę. Upuszczenie krwi (czy to nacięciem żyły, czy przy użyciu pijawki) miało przywrócić właściwe proporcje płynów ustroju. Często praktykę tę tłumaczono też chęcią “wypuszczenia złych mocy” z ciała chorego. Zabieg wykonywali nieraz cyrulicy (balwierze) – stąd do dziś czerwono-biały słup barberski symbolizuje krew i bandaże związane z tym procederem.

Upuszczanie krwi stosowano w wielu krajach świata przy najróżniejszych schorzeniach: od gorączki i infekcji, po nadciśnienie, bóle głowy, a nawet krwawienia z nosa. Niestety, w większości przypadków pacjentów to osłabiało i pogarszało ich stan, zamiast pomagać. W XVIII–XIX wieku w Europie praktyka ta osiągnęła apogeum – w samej Francji zużywano miliony pijawek rocznie, by “odciągać krew” pacjentom. Dziś wiadomo, że uporczywe upuszczanie krwi prowadziło do anemii, odwodnienia i osłabienia odporności, często gorszych niż sama choroba. Z perspektywy współczesnej medycyny ta metoda jawi się jako niebezpieczna i nieskuteczna – i właśnie dlatego została całkowicie zarzucona.

Trepanacja czaszki

Trepanacja, czyli wiercenie otworu w czaszce, to jedna z najstarszych znanych operacji chirurgicznych. Najwcześniejsze ślady trepanacji pochodzą już z epoki mezolitu (około 10 000 lat p.n.e.), co oznacza, że praktykowano ją długo przed czasami Hipokratesa czy Galena. Polegała ona na wycięciu lub wywierceniu fragmentu kości czaszki – bez znieczulenia i aseptyki, rzecz jasna – w celu leczenia rozmaitych dolegliwości. Stosowano ją na wielu obszarach świata: archeolodzy znaleźli trepanowane czaszki m.in. w Europie, Afryce Północnej, na obszarach prekolumbijskich Ameryk i w Polinezji. Początkowo powody były zapewne rytualno-magiczne. W starożytności wierzono, że choroby umysłowe lub drgawki powodują złe duchy uwięzione w głowie – przebicie czaszki miało dać tym demonom ujście. Trepanację stosowano też przy ciężkich urazach głowy: wiercono otwór, aby usunąć odłamki kości lub wylać “złą krew” po urazie. Z czasem stała się ona prymitywnym zabiegiem neurochirurgicznym: w średniowieczu i renesansie podejmowano trepanację przy migrenach, padaczce czy silnych bólach psychicznych, licząc na ulgę po zmniejszeniu ciśnienia śródczaszkowego.

Horror tej metody polega na oczywistym okrucieństwie zabiegu – dziurawienie czaszki żywemu pacjentowi bez znieczulenia powodowało potworny ból i wiązało się z ogromnym ryzykiem. Wiele osób zapewne umierało z powodu zakażenia lub urazów mózgu. Co zaskakujące, analiza archeologiczna wykazała, że część pacjentów przeżywała taką operację – kość wokół otworu nosi ślady wygojenia.

Dym tytoniowy w lewatywie

Jedną z najbardziej osobliwych metod leczniczych XVIII wieku była lewatywa z dymu tytoniowego. Lekarze brytyjscy zapożyczyli pomysł użycia tytoniu od rdzennych mieszkańców Ameryki, początkowo w celu reanimacji topielców. W połowie XVIII w. londyńskie Towarzystwo Ratowania Pozornie Utopionych zalecało wdmuchiwanie ciepłego dymu do odbytu nieprzytomnej ofiary tonięcia – wzdłuż brzegów Tamizy rozmieszczono nawet skrzynki z zestawami do takiej “resuscytacji”. Wierzono, że nikotynowy dym podany doodbytniczo rozgrzeje organizm i pobudzi oddech osoby znajdującej się na granicy śmierci. Dym tytoniowy miał stymulować nadnercza do wyrzutu adrenaliny i “ożywiać” pacjenta. Procedura była dość prosta: poprzez specjalny miech i rurkę wdmuchiwano kilka razy dym papierosowy lub z fajki do jelit poszkodowanego.

Choć pomysł wydaje się dziś absurdalny, odnotowano rzekomo kilka przypadków “cudownego” ocucenia topielców tą metodą. Z czasem zaczęto ją stosować także przy innych schorzeniach – od przeziębień i bólów brzucha po cholerę i tyfus. Niestety szkodliwość nikotyny szybko dała o sobie znać. Już w 1811 r. lekarze odkryli, że nikotyna silnie obciąża serce i może być toksyczna. Stopniowo zarzucono “dymne lewatywy” na rzecz skuteczniejszych metod sztucznego oddychania (jak masaż serca i metoda usta-usta).

Kuracje rtęciowe

Rtęć – jedyny metal płynny w temperaturze pokojowej – przez stulecia fascynowała lekarzy i alchemików. W starożytnych Chinach wierzono, że spożywanie związków rtęci zapewni długowieczność lub nawet nieśmiertelność. Cesarski alchemik podawał Pierwszemu Cesarzowi Qin Shi Huangdi dawki rtęci jako eliksir życia – paradoksalnie, władca ten zmarł przed czterdziestką na skutek zatrucia. W medycynie europejskiej od średniowiecza po XIX wiek rtęć uchodziła za silny środek leczniczy przeciw chorobom skóry i różnym zakażeniom. Szczególnie powszechne było leczenie kiły preparatami rtęciowymi: maściami, wcierkami, a później także tabletkami czy zastrzykami. Maksymą medyków renesansu było “kuracja na jedną noc z Wenus skutkuje całym życiem z Merkurym” – czyli zarazek kiły “nagrodzony” będzie długotrwałą terapią rtęciową.

Dlaczego wierzono w skuteczność rtęci? Otóż objawy kiły (wrzody, wysypki) czasem ulegały przejściowej poprawie pod wpływem silnie drażniącej rtęci – zapewne dzięki jej właściwościom antyseptycznym. Ponadto pocenie się i ślinotok wywołane zatruciem rtęcią brano za oznakę “wydalania choroby” z organizmu. Niestety, skutki uboczne były straszliwe. U pacjentów leczonych rtęcią obserwowano masowe wypadanie zębów, owrzodzenia jamy ustnej, uszkodzenia nerek i wątroby, ciężkie zaburzenia neurologiczne (drżenia, otępienie) – jednym słowem klasyczne objawy przewlekłego zatrucia metalem ciężkim. Wiele szkieletów z XVIII–XIX w. nosi jednocześnie ślady zaawansowanej kiły i zatrucia rtęcią – co wskazuje, że “leczenie” bywało równie niszczące jak sama choroba.

Kuracje arsenowe

Arsen, podobnie jak rtęć, był toksyną chętnie stosowaną kiedyś jako lek. Już w starożytności znano trujące działanie związków arsenu, ale odpowiednio małe dawki wykorzystywano jako stymulant i lek wzmacniający. W XVIII i XIX wieku arsen wszedł w skład wielu patentowych “cudownych mikstur”. Najsłynniejsza z nich to tzw. roztwór Fowler’a – tonik z arsenianu potasu reklamowany jako remedium na malarię, astmę, reumatyzm, a nawet choroby skóry. W okresie wiktoriańskim arszenik dodawano także do kosmetyków, by nadawać cerze bladość (paradoksalnie, często powodował on wypadanie włosów i zmiany skórne).

Największe zastosowanie arsen znalazł jednak w leczeniu kiły i innych chorób zakaźnych na przełomie XIX i XX wieku. Zanim wprowadzono penicylinę, jednym z pierwszych “nowoczesnych” leków na kiłę był Salvarsan – związek arsenu wynaleziony w 1909 roku przez noblistę Paula Ehrlicha. I choć Salvarsan był skuteczniejszy i bezpieczniejszy niż wcierki rtęciowe, to nadal był to arsen – trucizna. Dlaczego więc używano arsenu? Wierzono, że jego właściwości “osuszające” i przeciwdrobnoustrojowe zabiją zarazki wewnątrz ciała. Częściowo to prawda – arsen potrafi zabić bakterie, ale niestety szkodzi również organizmowi pacjenta. Chorzy poddani długiej kuracji arsenowej cierpieli na przewlekłe zatrucia: wymioty, biegunki, uszkodzenia nerwów i organów wewnętrznych, przebarwienia skóry, a nawet rozwój nowotworów. Groza tych praktyk polega na tym, że świadomie podawano ludziom dawki trucizny z nadzieją na wyleczenie – często balansując na krawędzi, by nie zabić pacjenta zanim zabije się chorobę. Do lat 50. XX w. większość preparatów arsenowych wycofano z użycia, uznając je za zbyt niebezpieczne.

Picie moczu (uroterapia)

Choć wydaje się to niewiarygodne, w wielu dawnych cywilizacjach mocz uważano za cenny lek. Uroterapia, czyli picie własnego moczu bądź stosowanie go do okładów, była praktykowana m.in. w starożytnym Egipcie, Grecji i Rzymie, a także w medycynie tradycyjnej Indii (ajurwedzie) i w dawnych praktykach chińskich. Mocz uchodził za produkt o właściwościach leczniczych – zawiera przecież sól i amoniak, które w małych ilościach działają antyseptycznie. Historyczne zapiski sugerują zastosowanie uryny na dolegliwości skóry, stany zapalne oczu, a nawet ukąszenia węży. W średniowiecznej Europie czasem przemywano rany moczem (jako “najczystszą” z dostępnych cieczy), a kobiety używały moczu do poprawy cery lub rozjaśniania zębów.

Na przełomie XIX i XX wieku tzw. “medycyna naturalna” ponownie spopularyzowała picie moczu jako rzekomo cudowną terapię wielu chorób – od trądziku i astmy po migreny, reumatyzm, a nawet raka. Niektórzy entuzjaści twierdzili, że skoro mocz zawiera ureę (mocznik) o działaniu przeciwbakteryjnym i przeciwgrzybiczym, to jego spożywanie oczyszcza organizm.

Lecznicze zastosowanie odchodów

W starożytnym Egipcie istniało powiedzenie: “To, co cuchnie, może leczyć”. Egipcjanie, słynący z zaawansowanej wiedzy medycznej jak na swoje czasy, nie stronili od środków, które dziś uznalibyśmy za odrażające. Zwierzęce (a nawet ludzkie) odchody były jednym z takich środków. Papirus Ebersa (XVI w. p.n.e.) zawiera przepisy na okłady z mieszanin zawierających krowi lub gołębi kał, stosowane na rany i wrzody skórne. Sądzono, że obecność odchodów może odpędzać złe duchy i zawierać “materię” pobudzającą proces gojenia. Rzecz jasna, takie okłady zwykle kończyły się ciężkimi zakażeniami – brudna rana ropiała jeszcze gorzej. Co ciekawe jednak, współczesne analizy wykazały, że niektóre rodzaje zwierzęcego łajna (np. od krów karmionych określonymi ziołami) zawierają pewne szczepy bakterii wytwarzające naturalne antybiotyki. Możliwe więc, że w nielicznych przypadkach taki egzotyczny okład mógł faktycznie nieco pomóc, choć zapewne bardziej działało tu szczęście niż świadome działanie.

Innym egipskim “zastosowaniem” odchodów była antykoncepcja. Około 1500 r. p.n.e. Egipcjanki używały dopochwowych czopków sporządzanych z mieszaniny m.in. krokodylego lub słoniowego łajna zmieszanego z miodem i mlekiem. Taką pastę umieszczano w pochwie przed stosunkiem. Współczesne spekulacje sugerują, że odchody gada mają odczyn zasadowy podobny do dzisiejszych środków plemnikobójczych, co mogło dawać jakiś efekt antykoncepcyjny. Bardziej prawdopodobne jednak, że metoda działała, gdyż… niektórych partnerów skutecznie odstręczał zapach i okoliczności zbliżenia, co zmniejszało szanse zapłodnienia. Tak czy inaczej, z dzisiejszej perspektywy umieszczanie ekskrementów w ciele – czy to na ranie, czy w celach antykoncepcji – jawi się jako praktyka skrajnie niehigieniczna i groźna, pełna ryzyka infekcji i powikłań.

“Maść” z rozgniecionych myszy

Kolejny starożytny przepis rodem z Egiptu może przyprawić o dreszcze dzisiejszych pacjentów i weterynarzy zarazem. Egipscy medycy stosowali mianowicie papki ze zmiażdżonych myszy jako środek leczniczy na różne dolegliwości. Martwe myszy (czasem nawet półżywe) ucierano na pulpę, którą następnie nakładano jako okład na bolące miejsca – np. na ból zęba lub ucha. Maść z myszy miała także pomagać na problemy żołądkowe i kaszel, gdyż sporządzano z niej mikstury do połknięcia. Trudno dociec, dlaczego akurat myszy – być może kierowano się przesłanką magiczną (mysz jako symbol choroby, którą można “przenieść” z człowieka na gryzonia w miksturze). Możliwe też, że obecność rozkładającej się tkanki działała niczym dzisiejsza immunoterapia, lekko stymulując odpowiedź odpornościową organizmu. Faktem jest, że skuteczność takich okładów była znikoma, za to ryzyko zakażenia – ogromne. Mysz, jako dzikie zwierzę, nosi mnóstwo bakterii; wcieranie jej szczątków w ranę lub chory ząb mogło tylko zaognić infekcję. Dziś wiemy, że takie praktyki mogły prowadzić do sepsy. Dla współczesnego człowieka “mysia medycyna” Egipcjan jest przykładem medycznego dziwactwa, które bardziej szkodziło niż pomagało – choć w swoich czasach wynikało z braku lepszych alternatyw.

Nacinanie dziąseł niemowlętom

W nowożytnej Europie dużym problemem była śmiertelność niemowląt. Jedną z przyczyn bywały infekcje towarzyszące ząbkowaniu. W XVI–XVIII w. wiedziano już, że ząbkowanie (przebijanie się pierwszych zębów przez dziąsła) często powoduje u dzieci ból, gorączkę i płacz. Ówcześni lekarze uznali więc, że trzeba zębom “pomóc” wyjść, aby ulżyć niemowlęciu. Tak narodziła się praktyka nacinania dziąseł. Pierwsze wzmianki o niej pochodzą z Francji XVI wieku. Chirurg specjalnym nożykiem lub lancetem nacinał (czasem krzyżowo) opuchnięte dziąsło nad wyrzynającym się zębem, aby “uwolnić” ząbek na zewnątrz. Zabieg ten szybko rozpowszechnił się po Europie – do tego stopnia, że w XIX wieku uważano go za rutynowy przy trudnym ząbkowaniu.

Dlaczego w to wierzono? Poniekąd logicznie rozumowano, że skoro dziąsło jest opuchnięte i bolesne, rozcięcie go zmniejszy napięcie i umożliwi ząbkowanie bez dalszych problemów. Niestety, rzeczywistość była tragiczna. Brudne narzędzia i brak antyseptyki sprawiały, że takie nacięcie niemal zawsze kończyło się zakażeniem – ropieniem rany, a nierzadko uogólnioną infekcją. Wiele niemowląt umierało z powodu sepsy lub tężca po “pomocy” w ząbkowaniu. Nawet jeśli uniknięto zakażenia, dziecko przeżywało ogromny ból i krwawienie. Mimo to metoda przetrwała aż do początków XX wieku – dopiero rozwój stomatologii dziecięcej i zrozumienie aseptyki położyły kres temu zwyczajowi.

Kąpiel w tuszy wieloryba

Jeśli chodzi o osobliwe terapie bólowe, kuracja wielorybia zajmuje szczególne miejsce. Ten jednorazowy w dziejach medycyny pomysł zrodził się pod koniec XIX wieku wśród australijskich wielorybników. W 1896 r. prasa opisała przypadek marynarza chorego na reumatyzm, który po pijanemu wdarł się do wnętrza świeżo zabitej tuszy wieloryba i po kilkudziesięciu minutach stwierdził ulgę w bólach. Historia ta rozbudziła wyobraźnię – skoro przebywanie w ciepłym wnętrzu wieloryba uśmierzyło reumatyzm jednemu śmiałkowi, to może warto uczynić z tego terapię? W rezultacie w niektórych nadmorskich miejscowościach zaczęto organizować “kąpiele” dla chorych we wnętrznościach wielorybów. Wydrążano w ciele wieloryba jamę, do której wchodził pacjent i przez pewien czas “moczył się” w rozkładającej się tkance blubberu (tłuszczu i mięśni) morskiego olbrzyma. Seans trwał zwykle około godzinę, po czym wyczołgiwano delikwenta.

Założeniem było, że ciepło i “esencje” wielorybie przenikną ciało chorego, łagodząc bóle stawów. Być może rolę grał też czynnik sugestii (placebo) – ekstremalność doświadczenia mogła przekonać pacjenta o jego skuteczności. Trudno ocenić, czy ktokolwiek faktycznie wyleczył reumatyzm w ten sposób. Wiadomo natomiast, że lekarze podchodzili sceptycznie – już ówczesna prasa drwiła, iż niektórzy wolą chyba cierpieć na reumatyzm niż poddać się “kuracji wielorybowej”.

Transfuzje mleka

Przetaczanie krwi to dziś rutynowy zabieg ratujący życie, ale zanim odkryto grupy krwi i opracowano bezpieczne transfuzje, eksperymentowano z różnymi płynami. W XIX-wiecznej Europie i Ameryce niekiedy próbowano używać mleka jako substytutu krwi. Idea “transfuzji mleka” brała się z obserwacji, że świeże mleko ma konsystencję zbliżoną do krwi, a ponadto zawiera substancje odżywcze. Lekarze uważali, że mleko może pełnić rolę płynu podtrzymującego życie – podawano więc krowie mleko dożylnie pacjentom w stanach krytycznych, np. po krwotokach albo przy cholerze. Pierwsze takie próby odnotowano w latach 50. XIX w. w USA.

Niestety, efekty były fatalne. Mleko absolutnie nie nadaje się do krwiobiegu – wywoływało ciężkie reakcje gorączkowe, burzliwą reakcję immunologiczną i zatory (gdyż cząstki tłuszczu zatykały naczynia). Większość pacjentów umierała wkrótce po takiej “transfuzji” na wstrząs i objawy zatorowości płucnej. Mimo to metoda utrzymała się zaskakująco długo – odnotowywano jej stosowanie jeszcze w latach 80. XIX wieku..

Heroina i inne narkotyki jako lekarstwo

Dziś heroina kojarzy się wyłącznie z groźnym narkotykiem, ale pod koniec XIX wieku wprowadzono ją na rynek jako… lek na kaszel. W 1898 roku niemiecka firma Bayer zaczęła sprzedawać diacetylomorfinę pod handlową nazwą “Heroin” jako bezpieczny, nieuzależniający zamiennik morfiny. Syrop z heroiną reklamowano jako rewelacyjne remedium na kaszel u dorosłych i dzieci, lek na zapalenie płuc, gruźlicę, a nawet na bóle miesiączkowe. Nic dziwnego – heroina jest silnym opioidem, tłumi odruch kaszlu i wywołuje euforię. Przez kilka lat lekarze masowo przepisywali heroinę w syropach i pastylkach, nie zdając sobie sprawy z jej skrajnej uzależniającej natury. Dopiero gdy pacjenci zaczęli domagać się coraz większych dawek i wykazywać objawy nałogu, wycofano ten “lek” około 1910 roku. Heroina nie była wyjątkiem. Morfinę, opium i kokainę również długo uważano za cudowne medykamenty. W XIX w. laudanum – nalewka z opium – była powszechnym środkiem na ból, bezsenność czy “nerwy”. Dostępna bez recepty, uzależniła tysiące ludzi, w tym wiele kobiet z wyższych sfer, które zażywały ją “na uspokojenie”. W aptekach można było kupić także cocainę jako środek pobudzający i przeciwbólowy; dodawano ją do kropli na ząbkowanie dla dzieci oraz do toników zdrowotnych.

Medycyna kanibalistyczna (mumia, krew i inne)

Być może najbardziej makabrycznym rozdziałem dawnej medycyny jest leczenie za pomocą ludzkich szczątków – co można nazwać medycyną kanibalistyczną. Choć brzmi to jak praktyka plemiennych czarowników, było całkiem rozpowszechnione także w cywilizowanej Europie od średniowiecza po XVIII wiek. Pomysł wywodził się z założenia, że skoro dusza i życiowa energia tkwią w ciele, to spożycie fragmentu zdrowego ciała może przekazać choremu siłę życiową dawcy. W praktyce oznaczało to stosowanie proszków i mikstur z ludzkich zwłok. Najsłynniejszym przykładem jest “mumia” – sproszkowane wysuszone ciało (często egipska mumia), używane jako lek na dolegliwości od bólu głowy po krwotoki. W aptekach renesansowej Europy sprzedawano proszek z mumii na rozmaite choroby; sam król Anglii Karol II zażywał tzw. “królewskie krople” – nalewkę z rozpuszczonej głowy zmarłego, jako eliksir sił.

Inną formą medycyny kanibalistycznej było picie krwi. W starożytnym Rzymie epileptycy gromadzili się po walkach gladiatorów, by pić świeżą krew pokonanego wojownika – wierząc, że przejmą jego siłę i uwolnią się od ataków padaczki. Gdy zaprzestano walk gladiatorów, w XVI–XVII w. w Europie chorzy nadal potajemnie próbowali zdobyć krew zmarłych skazańców (np. od katów) i pili ją na epilepsję lub choroby “niedokrwistości”. Popularne były też nalewki z ludzkiego tłuszczu na bóle stawów (pozyskiwano go np. z ciał straconych przestępców).

Wirujące krzesło dla obłąkanych

W XIX wieku rodziła się nowoczesna psychiatria, a wraz z nią rozmaite eksperymentalne terapie dla osób chorych psychicznie. Jedną z bardziej dziwacznych była tzw. wirówka psychiatryczna – specjalne krzesło obrotowe, na którym umieszczano pacjenta i wirowano go wokół osi z dużą prędkością. Metodę tę wprowadził pod koniec XVIII w. angielski lekarz Erasmus Darwin, a spopularyzował ją amerykański psychiatra dr Benjamin Rush na początku XIX w. (Rush skonstruował własne “krzesło wirujące”). Założeniem było, że intensywne wirowanie spowoduje utratę przytomności u pacjenta i “reset” układu nerwowego – miano nadzieję w ten sposób leczyć schizofrenię, manie czy ciężką depresję. Inna teoria głosiła, że wirowanie “przemiesza płyny w mózgu” i przywróci ich prawidłowe rozmieszczenie, co ma uspokoić umysł.

W praktyce pacjenta przypinano pasami do fotela i kręcono nim przy pomocy mechanizmu sprężynowo-dźwigniowego – coraz szybciej, aż do utraty przytomności. Często towarzyszyły temu wymioty, zawroty głowy i panika. Takie tortury uchodziły wówczas za bardziej humanitarne niż dawne trzymanie chorych w kaftanach w ciemnych celach, bo przynajmniej podejmowano próbę leczenia. Równolegle stosowano inne drastyczne metody: lodowate kąpiele, środki przeczyszczające, wywoływanie śpiączki insulinowej, a w XX w. – lobotomię. Wirujące krzesło było jednak o tyle specyficzne, że działało czysto mechanicznie. Wierzono w jego skuteczność, bo chwilowe obezwładnienie i dezorientacja pacjenta po wirowaniu często dawały okres uspokojenia – interpretowano to jako poprawę choroby. Niestety, żadnego trwałego efektu terapeutycznego nie stwierdzono. Metoda ta zanikła pod koniec XIX wieku, zastąpiona przez nowocześniejsze (choć nieraz wciąż brutalne) terapie.

Podcinanie języka jąkającym się

W XVIII i XIX wieku próbowano leczyć chirurgicznie także zaburzenia mowy, a konkretnie jąkanie się. Ówcześni lekarze zauważyli, że u jąkających się osób często język wykonuje nieskoordynowane ruchy. Doszli do wniosku, że winę za jąkanie ponosi anatomiczna “usterka” języka lub jego mięśni. W efekcie w Europie zaczęto operować języki jąkał – niestety w sposób dość barbarzyński. Jeden z pomysłów polegał na nacięciu lub wycięciu klina z tylnej części języka, inny – na przecięciu wędzidełka języka lub nawet podcięciu nerwów językowych. Niektórzy chirurdzy stosowali zwykłe nożyczki, obcinając fragment języka pacjenta, co często kończyło się wykrwawieniem na śmierć.

Oczywiście wszystko to odbywało się bez znieczulenia (przynajmniej do czasu upowszechnienia eteru około 1850 r.), co dla pacjenta było torturą. Operacje takie zyskiwały jednak pewną popularność w połowie XIX wieku – publikowano nawet statystyki ich rzekomych sukcesów. Wierzono, że skrócenie języka lub przecięcie jego mięśni uwolni mowę od blokad. Niestety, wyniki były tragiczne: większość pacjentów nie dość, że nadal się jąkała, to jeszcze miała trwale okaleczony język, przez co mowa stawała się mniej wyraźna niż przedtem. Wiele osób wykrwawiło się podczas zabiegu lub dostało zakażenia w jamie ustnej (co przed erą antyseptyki było śmiertelnie groźne). Już pod koniec XIX w. porzucono te praktyki, uznając je za zbyt niebezpieczne i nieskuteczne – zauważono, że żaden jąkała nie przestał się jąkać dzięki nożowi, a wielu zmarło.

Przytoczone praktyki to tylko część długiej listy dawnych terapii, które dzisiaj wydają się dziwaczne, nieskuteczne, a często wręcz straszliwe. Od lewatyw z dymu i krwawych zabiegów chirurgicznych, po toksyczne eliksiry i kanibalistyczne kuracje – każdy z tych przykładów pokazuje, jak bardzo medycyna zmieniła się na przestrzeni wieków. Wiele z tych metod wynikało z błędnych założeń i braku wiedzy, ale także z desperackiej chęci niesienia pomocy w czasach, gdy nie dysponowano skutecznymi lekami. Dziś patrzymy na nie z mieszanką niedowierzania i ulgi, że należą już do przeszłości. Stanowią jednak ważną lekcję pokory – uświadamiają, jak kruche były podstawy dawnej wiedzy medycznej i jak daleki postęp dokonał się, byśmy mogli korzystać z bezpiecznych, racjonalnych metod leczenia zamiast makabrycznych eksperymentów naszych przodków.

QUIZ Zdrowotne sekrety naszych babć. Jak leczono choroby w PRL-u?
Pytanie 1 z 10
Co stosowano w PRL-u na przeziębienie zamiast leków?

Źródła:

  • docquity.com
  • hydramed.com
  • ranker.com
  • science.howstuffworks.com
  • listverse.com
  • www.atlasobscura.com
Rozmowa na Plus
Dorota Gawryluk: Bycie mamą jest dla mnie najważniejsze

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki